Adama
zobaczyłam po raz pierwszy pewnego jesiennego popołudnia. Zjawił się na progu
naszego domu w towarzystwie pracownika socjalnego, który był bliskim znajomym
mojego taty. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Miałam wtedy szesnaście lat,
Adam był ode mnie dokładnie o rok starszy. Dokładnie, ponieważ oboje
obchodziliśmy urodziny tego samego dnia. Wtedy uznałam to za ciekawy zbieg
okoliczności, ale teraz myślę, że to nie był przypadek.
Jeszcze
żadne dziecko nie pojawiło się u nas w takich nietypowych okolicznościach.
Oczywiście nazwanie wyrośniętego siedemnastolatka „dzieckiem” było kompletnie
nie na miejscu, ale z przyzwyczajenia takim właśnie terminem posłużyłam się
wtedy w myślach. Jednak gdybym miała oceniać jego wiek po oczach,
powiedziałabym, że przeżył już chyba ze sto lat.
Przyglądałam
się jego przekazaniu, ukryta za filarem przy schodach i z każdą mijającą
sekundą stawałam się bardziej nerwowa. Chyba już wtedy przeczuwałam, bardziej
instynktownie, niż świadomie, że coś się w moim życiu zmieni.
Kiedy
powolnym i lekko zblazowanym krokiem Adam wszedł do przestronnego salonu, z
okien którego rozpościerał się widok na pola, łąki i niewielki zagajnik, mogłam
mu się lepiej przyjrzeć. Miał na sobie spraną, bordową bluzę, przykrótkie
dżinsy z szerokimi nogawkami i stare trampki. Spod kaptura wystawały kosmyki
ciemnobrązowych włosów. Na jego twarz padał cień, wiec nie byłam w stanie
dostrzec rysów. W jego dolnej wardze odznaczał się metalowy, okrągły kolczyk.
Znudzonym wzrokiem przesuwał po podłodze, aż w pewnym momencie podniósł głowę i
jakby wiedział, że się tam skrywam, spojrzał wprost na mnie. Jego ciemne oczy
przeszyły mnie na wylot. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, pozostał kamiennie
obojętny, ale te bezdenne oczy żyły. Na kilka długich sekund dałam się porwać
temu spojrzeniu. Poczułam się tak, jakbym płynęła na gwałtownej fali, która za
chwilę mnie przykryje. Speszona natarczywością, z jaką się we mnie wpatrywał,
odwróciłam wzrok. Nie mogłam się jednak powstrzymać i ponownie zerknęłam w jego
stronę. Dopiero wtedy zauważyłam to, czego nie dało się w żaden sposób ukryć.
Adam
był jednym z nich. Zmyliło mnie jego harde spojrzenie, ale posiniaczona twarz i
ręka w gipsie nie mogły już zmylić nikogo. Był maltretowany.
Gdy
w salonie pojawili się moi rodzice, pobiegłam
na górę do swojego pokoju, żeby ochłonąć po tym, co zobaczyłam. Tamtego
późnojesiennego popołudnia zmieniło się moje
życie. Nie od razu i nie gwałtownie, ale nieodwracalnie. Żeby jednak pójść dalej
z tą opowieścią, powinnam zacząć od samego
początku.
Byłam
jedynaczką i bynajmniej nie dlatego, że rodzice nie chcieli mieć więcej dzieci.
Po prostu nie mogli. Gdy mama była ze mną w
ciąży, wszystko przebiegało w należytym porządku, ale poród to już zupełnie
inna historia. Doszło wtedy do komplikacji, na skutek których mamie usunięto macicę. Bardzo długo nie mogła się z
tym pogodzić. Chorowała na depresję, a w pierwszych tygodniach po moich
narodzinach prawie się mną nie zajmowała. Mówi się, że dla niemowlęcia kontakt
z matką w pierwszych godzinach po porodzie jest
kluczowy. Stymuluje jego rozwój i daje poczucie bezpieczeństwa po traumie
związanej z porodem. Mnie pozbawiono przywileju schronienia się w matczynych ramionach
zaraz po przyjściu na świat i właśnie tym tłumaczę sobie to, że nie umiem
wyrażać swoich uczuć.
Gdy
dorastałam, instynktownie odkryłam istotę idealnego macierzyństwa. To składowa
dwóch najważniejszych czynników, a mianowicie instynktu i miłości. Ten pierwszy
może zaistnieć bez drugiego, ale ten drugi nie może pojawić się bez pierwszego.
Gdy rodzi się dziecko, kobieta działa pod
wpływem instynktu, a jej największym priorytetem staje się bezpieczeństwo
maleństwa. Miłość macierzyńska rodzi się z czasem. Rozrasta się z każdym dniem
i każdą minutą. Staje się oddzielnym tworem, który nigdy nie zniknie z serca
matki.
Nigdy
nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie wystarczyłam mamie. Dlaczego rozpaczała za
tym, co nie pojawiło się na świecie, a nie mogła docenić tego, co już
posiadała. Pragnęła być kimś więcej, niż tylko moją matką. Pragnęła znaleźć
ujście dla swoich nie do końca spełnionych macierzyńsko potrzeb, przygarniając
niechciane, porzucane i zaniedbywane dzieci. Tylko na chwilę i tylko na jakiś
czas, ale najwyraźniej to jej wystarczało.
Z
czasem zrozumiałam, że mama obdarzona została silnym instynktem macierzyńskim,
ale całe życie czułam, że mnie nie kocha. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym
powiedziała, że nie zależało jej na mnie, ale z całą pewnością nie było w niej
tej idealnej miłości matki do dziecka. Myślę, że mama podświadomie winiła mnie
za swoją bezpłodność. W końcu to ja, nie kto inny, pozbawiłam ją tego
przywileju.
Przez
lata czułam się z tego powodu naznaczona, ale teraz myślę, że nic nie dzieje
się bez powodu. Nic nie bierze się z niczego, a życie nie może być sumą
przypadkowych zdarzeń. I gdybym miała możliwość dokonania zmian w przeszłości,
nie zmieniłabym niczego, ponieważ wierzę w efekt motyla. Wierzę, że najmniejsza
ingerencja w przeszłość, totalnie zmieniłaby bieg wydarzeń. Zmieniłaby moją
teraźniejszość.
Gdyby
nie tamta historia, rodzice nigdy nie zdecydowaliby się na stworzenie domowego
pogotowia opiekuńczego. A ja… nigdy nie poznałabym Adama.
Mieszkaliśmy
w sporym gospodarstwie, w którym zawsze było coś do zrobienia. Naszą posesję
otaczały mazurskie pola i lasy. Za gęstym zagajnikiem znajdowało się spore
jezioro, wokół którego rozbrzmiewały ptasie trele. Na jego brzegu tato
wybudował drewniany pomost, z którego latem razem z przyjaciółmi urządzaliśmy
sobie zawody w skokach do wody. Okolica była piękna, spokojna i czysta. Moja
mama nie pracowała zawodowo, a tata uzyskiwał spore dochody z gospodarstwa. Właśnie
to przesądziło o wydaniu zgody na stworzenie w tym odosobnionym miejscu azylu
dla dzieci. Byliśmy ich spokojną przystanią w
drodze do nowego życia, jak mawiała mama, próbując mi wyjaśnić, dlaczego
pojawia się u nas tyle nowych dzieciaków i dlaczego żadne z nich nie zostaje z
nami na dłużej.
Kiedy
byłam mała nie rozumiałam tego, po prostu przyjęłam te słowa, ale nie miały dla
mnie głębszego sensu. Czułam także, że każde z tych dzieci
okrada mnie z uwagi i uczucia rodziców. Musiałam się z nimi dzielić ich
miłością i czasem, który powinien przysługiwać tylko mnie. Bardzo długo miałam
o to pretensje, ale z czasem mój dziecięcy egoizm ustąpił zrozumieniu i
rozwijającej się empatii. A przyczyniła się do tego Ola.
Miałam
dziesięć lat, gdy w towarzystwie dudniących odgłosów burzy zjawiła się u nas
czteroletnia dziewczynka w żółtej sukience. Byłaby śliczna, gdyby nie fakt, że
nie miała włosów, a jej głowę – tuż nad prawym uchem – szpeciły dwa duże szwy.
Ola była głuchoniema. Nie od zawsze. Urodziła się jako zdrowe, trzykilogramowe
niemowlę. Od tamtej chwili powinno być już tylko lepiej, ale to nie była jedna
z tych opowieści. Tamtego dnia rozpoczął się horror małej dziewczynki, o której
zapomniał świat. Przez trzy i pół roku była regularnie bita i maltretowana
przez matkę i ojczyma. Po którejś z libacji alkoholowych, jeden z sąsiadów
zlitował się wreszcie nad dzieciakiem i wezwał policję, a ta z kolei
powiadomiła opiekę społeczną. Dziecko znaleziono nieprzytomne na materacu, który
służył mu za posłanie. Z ucha i głowy dziewczynki sączyła się krew, a drobnym
ciałem co chwilę wstrząsał dreszcz.
Ten,
mam nadzieję, ostatni w życiu cios, który otrzymała w głowę, pozbawił ją szans
na szczęśliwe życie. Zabrał jej słuch, a przez to także mowę.
Gdy
pierwszy raz spojrzałam w bladoniebieskie oczy Oli, zrozumiałam, że dziewczynka
jest martwa. Nie w fizycznym znaczeniu tego słowa, ale w każdym innym. Od
tamtej pory w myślach dzieliłam pojawiające się u nas dzieci na martwe i żywe.
Potrafiłam to bezbłędnie rozpoznać po jednym spojrzeniu. To dzięki Oli pojęłam,
że to, co dzieje się w naszym domu ma znaczenie. Gdy byłam już starsza i
bogatsza w historie o niechcianych dzieciach, doszłam do wniosku, że dla
niektórych z nich lepiej byłoby się nigdy nie urodzić.
Adam
żył. Był jednym z tych, którzy wciąż walczyli i cały czas mieli nadzieję.
Z
relacji mojego taty wiedziałam, że trafił właśnie do nas, ponieważ nikt inny go
nie chciał. Nie było dla niego miejsca w żadnym pogotowiu opiekuńczym, ani domu
dziecka. Żadna z zaprzyjaźnionych z ośrodkiem rodzin nie była w stanie go
przygarnąć nawet na kilka dni. Moi rodzice także nie wyrazili zgody, aby u nas
zamieszkał. Mój ojciec bał się, że siedemnastoletni chłopak z dość szemraną przeszłością
narobi zbyt dużo zamieszania w domu. W tamtym czasie mieszkało u nas
rodzeństwo, które czekało na adopcję. Podejrzewałam, że tak naprawdę nie
chodziło im o dzieci, a przynajmniej nie o te przebywające u nas. Chodziło im o
mnie. Myślałam, że bali się, że Adam przyczyni się do mojej degeneracji.
Skąd
mogli wiedzieć, że Adam na zawsze zmieni moje życie. Skąd mogli wiedzieć, że
uratuje mnie na tysiąc różnych sposobów. Nikt tego nie wiedział.
1.
Mijały
dni, a ja, mimo że widywałam Adama każdego dnia – jadłam z nim posiłki i
dzieliłam przestrzeń – nie zdołałam się niczego o nim dowiedzieć. Chłopak
prawie się nie odzywał, a każdą wolną chwilę spędzał na świeżym powietrzu,
pomagając tacie w gospodarce, z czego ten ostatni był bardzo zadowolony.
Dodatkowa para rąk była zawsze mile widziana. Ja starałam się nie wchodzić
Adamowi w drogę. Uczęszczaliśmy do jednej szkoły, widywaliśmy się przelotnie na
korytarzu, ale nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Unikałam jego spojrzeń,
ponieważ wprawiały mnie w dziwny stan – zapominałam o tym, co dzieje się
dookoła. Miały w sobie coś magicznego, hipnotyzującego i bardzo pociągającego.
Gdy z twarzy Adama zniknęły skaleczenia i siniaki, dostrzegłam, jak niezwykłą
miał urodę. Ciemne i lekko skośne oczy były okolone długimi rzęsami. Jego
ciemnobrązowe brwi były idealnie wykrojone. Wystające kości policzkowe nadawały
twarzy egzotyczności i w pewien sposób także delikatności. Wysoki, szczupły i
szeroki w ramionach był naprawdę przystojny. Nie pozostawałam w tym
spostrzeżeniu odosobniona. Żeńska część mojej szkoły wodziła tęsknym
spojrzeniem za tym tajemniczym, lekko wycofanym chłopakiem, którego przeszłość
skrywała tyle tajemnic.
Chyba
jako jedyna spuszczałam wzrok, gdy przechodził obok. Robiłam tak, ponieważ
domyślałam się, że przypatrywanie mu się z taką ostentacją i z natarczywym
zainteresowaniem wprawia go w zakłopotanie.
Adam
z nikim się nie zaprzyjaźnił, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Snuł się
samotnie po korytarzach od jednej klasy do drugiej, kompletnie nie zwracając
uwagi na ludzi. Czasami coś czytał, innym razem tylko wpatrywał się w swoje
buty. Zastanawiałam się wtedy, o czym rozmyśla i jakie ma plany na przyszłość.
Z rozmów rodziców dowiedziałam się, że miał u nas zostać do osiemnastych
urodzin, ale nikt nie zdradził, co chłopak ma ze sobą począć po tym czasie. Czy
ma jakąkolwiek rodzinę? Krewnych? Kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc na starcie?
Czy po skończeniu osiemnastu lat przysługiwał mu zasiłek tak, jak było to w przypadku
wychowanków domu dziecka? Wiedziałam, że wcześniej mieszkał z matką i ojczymem,
który się nad nimi znęcał. Wiedziałam również, że po jednej z takich awantur
chłopak i matka trafili do szpitala, ale nie znałam szczegółów zajścia i tego,
jak to wydarzenie wpłynie na dalsze losy Adama. Wszystko to pozostawało dla
mnie tajemnicą.
Ja
natomiast każdą wolną chwilę spędzałam ze znajomymi i moim chłopakiem,
Michałem. Po lekcjach chodziliśmy na pizzę, do kina, a niekiedy szwendaliśmy
się bez celu po mieście, żeby tylko zająć czymś czas do odjazdu autobusu
szkolnego, który rozwoził dzieci i młodzież po okolicznych wsiach. Ponieważ
kursował tylko kilka razy dziennie, to właśnie te godziny wyznaczały nam czas
pomiędzy końcem lekcji, a powrotem do domu.
Na
początku listopada, zaraz po czwartkowych lekcjach Michał oświadczył, że nie
może wybrać się ze mną do miasta, ponieważ musi pomóc rodzicom w gospodarstwie.
Przyjęłam to ze zrozumieniem. Pożegnaliśmy się przy głównej bramie, a ja ze
sporym zapasem czasu, ruszyłam przed siebie. Mogłam zadzwonić po tatę, który na
pewno by po mnie przyjechał, mogłam także zabrać się z rodzicami którejś z
koleżanek, ale nie chciałam jeszcze wracać do domu.
Od
zawsze cierpiałam z powodu permanentnego zimna. Od wczesnej jesieni, aż do późnej
wiosny marzłam. Tamten listopadowy dzień był wyjątkowo ciepły, a słońce
przyjemnie grzało. Uznałam, że to idealny dzień na długi spacer. Spacerowałam
powoli wśród drzew na niewielkim skwerku, wsłuchana w muzykę z odtwarza i poczułam
jak zalewa mnie błogi spokój.
Lubiłam
spędzać czas z Michałem, który był pogodnym i zawsze roześmianym chłopakiem.
Lubiłam moje dwie przyjaciółki, z którymi znałam się od niepamiętnych czasów.
Jednak jeśli miałabym być zupełnie szczera, to od zawsze najlepiej czułam się
sama ze sobą. Samotność fizyczna była mi niezbędna do życia.
Przechodziłam
właśnie przez przejście dla pieszych, gdy kątem oka zauważyłam znajomą postać. Ciemnozielona kurtka z dwoma
szerokimi czarnymi pasami po bokach. Adam. Wyczuwałam jego obecność, jak
wrażliwy sonar. Chłopak kroczył dziarsko w stronę dworca autobusowego. Pchana
jakąś niezrozumiałą siłą, ruszyłam za nim. Miałam dużo wolnego czasu, więc
postanowiłam zabawić się w detektywa, jak nazwałam się wtedy w myślach, żeby
usprawiedliwić tym swoje wścibstwo.
Byłam
tuż za nim, gdy nagle zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Nie zauważył mnie, bo
zdołałam się na czas skryć za kioskiem z gazetami. Po kilku sekundach wyjrzałam
zza budki i zauważyłam, że Adam wchodzi do budynku dworca autobusowego.
Podbiegłam tam i przez szybę zajrzałam do środka. Serce łomotało mi w piersi,
jakbym robiła coś totalnie zakazanego. Chwilę przyzwyczajałam wzrok, ponieważ
słonce odbijało się od tafli szkła, ale po chwili dostrzegłam charakterystyczną
kurtkę. Chłopak stał przy kasie i kupował bilet. W mojej głowie zapanował
chaos, a po spokoju wywołanym spacerem i przyjemnie grzejącym słońcu, nie
został ślad. Czyżby Adam postanowił uciec? Nie zachowywał się jak typowy
buntownik, na jakiego wyglądał. Wydawał się zadowolony z pobytu u nas, ale z
drugiej strony, skąd mogłabym wiedzieć, co tak naprawdę myśli. Był zawsze
uprzejmy wobec moich rodziców, ugodowy i nie sprawiał żadnych problemów, ale
może w ten właśnie sposób próbował uśpić ich czujność?
Nie
wiedziałam, co mam o tym myśleć, ale czułam jedno: nie chciałam, żeby
wyjeżdżał. Nie wtedy, gdy nie zdołałam go jeszcze poznać. I chociaż sama
robiłam wszystko, żeby nie dochodziło między nami do bezpośrednich interakcji,
postanowiłam, że muszę to zmienić. Spróbuję go poznać i przestanę go ignorować
w szkole. Nie byłam tylko pewna, czy dane mi będzie dotrzymać tych obietnic.
Adam
wyszedł z budynku i skierował się w stronę stanowisk odjazdu. Skryłam się za
rozłożystym dębem i obserwowałam go, jakbym kompletnie postradała zmysły.
Chciałabym móc powiedzieć, że byłam po prostu zadurzoną i zafascynowaną
przystojnych chłopakiem nastolatką, ale to nie byłaby prawda. W owym czasie
byłam zakochana w Michale (albo tak mi się wtedy wydawało) i pomimo świadomości
tego, jak atrakcyjny był Adam, nie to mnie do niego przyciągało. Jeszcze przez
długi czas miałam nie odkryć tej tajemnicy, ale jak na wszystko w życiu, i na
to przyszedł odpowiedni czas.
Mijały
minuty, a ja zaczynałam się niecierpliwić. W międzyczasie, chłopak wstąpił do
piekarni i kupił sobie kilka drożdżówek, które spałaszował ze smakiem. Z
jakiegoś powodu widok Adama pochłaniającego słodkie bułki bardzo mnie
rozczulił. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
Gdyby ktoś mnie wtedy zobaczył – ukrywającą się za pniem drzewa i zerkającą z szerokim uśmiechem w stronę chłopaka – pomyślałby, że
ma do czynienia z młodocianą psychopatką.
Po
kilku minutach podjechał autobus. Adam wsiadł
do niego, a potem zajął jeden z przednich foteli. Ja natomiast zastanawiałam
się gorączkowo, co robić dalej. Miałam pozwolić mu tak po prostu odjechać? Ale
czy mogłam go zatrzymać? Czy mogłam podejść do niego i przyznać się, że go
śledziłam i zapytać, co zamierza? Po krótkiej chwili namysłu, doszłam do
wniosku, że nigdy bym się na to nie odważyła. Coś jednak nie pozwalało mi
odejść i pogodzić się z sytuacją. W ostatniej chwili, mając pewność, że Adam
mnie nie widzi, wskoczyłam do autobusu tylnym wejściem. Na szczęście o tej
porze podróżowało sporo ludzi, dlatego nie musiałam się obawiać, że zostanę
zauważona. Zdyszana i lekko podenerwowana usiadłam na ostatnim siedzeniu. Adam
przez całą drogę wpatrywał się w okno. Niestety nie był dla mnie dobrze
widoczny, ponieważ zasłanialigo inni pasażerowie. Poszłam w jego ślady i
postanowiłam spędzić ten czas na zachwycaniu się pięknymi kolorami jesieni.
Podróż
potrwała trochę ponad pół godziny. Autobus zatrzymał się na przystanku przy
jednej z głównych ulic miasta. Bywałam tu nieraz z mamą na zakupach, ale zawsze
przyjeżdżałyśmy autem, dlatego teraz byłam lekko zdezorientowana. Adam wyszedł
z autobusu jako pierwszy i nie rozglądając się, ruszył chodnikiem wzdłuż
ruchliwej jezdni. Jak zahipnotyzowana, poszłam za nim. Dwadzieścia minut
później zatrzymał się pod wysokim murem, ogradzającym miejski cmentarz. Kilka
minut po prostu wpatrywał się w żelazną kutą bramę, a potem z wahaniem zrobił
pierwszy krok i przekroczył granicę, oddzielającą dwa różne światy.
W
tamtej chwili zrozumiałam, że Adam nie uciekał. Adam jechał w odwiedziny…
Bardzo powoli i równie ostrożnie ruszyłam za
nim. Czułam w środku, że nie powinnam tego robić, a jednocześnie wiedziałam, że
muszę być blisko niego. Zanurzyłam się w wąskie ścieżki wiodące pomiędzy
starymi, porośniętymi mchem pomnikami. Z drzew leciały kolorowe liście, a wiatr
rozsypywał je po całym cmentarzu, tworząc wielobarwny kobierzec. Słońce
prześwitywało pomiędzy gałęziami i wciąż przyjemnie ogrzewało.
Obserwowałam
kroczącego ostrożnie Adama i w jednej chwili poczułam się jak intruz. Jak
wścibski, wstrętny intruz. Przystanęłam przy jednym z nagrobków i postanowiłam
natychmiast zawrócić. Chciałam pobiec na przystanek i wsiąść do autobusu,
wracającego do miasta. Odwróciłam się, żeby się wycofać niezauważona, ale wtedy
usłyszałam za sobą jego głos:
–
Dotarłaś tak daleko, a teraz chcesz odejść?
Zamarłam
ze strachu, wstydu, ale też i zaskoczenia. Moje serce rozszalało się tak
bardzo, że poczułam w piersiach autentyczny ból. Podmuch wiatru rozwiał mi
włosy, a ja zapragnęłam, żeby okrył mnie nimi
całą. Chciałam się schować, albo uciec, byle tylko nie patrzeć chłopakowi w
oczy.
Nie
było jednak innego wyjścia. Odwróciłam się, czując jak palą mnie policzki. Na
jego twarzy nie było ani grama dezaprobaty. Wpatrywał się we mnie jak zawsze,
gdy natykaliśmy się na siebie w szkole, albo przy posiłkach w domu – z rezerwą,
ale z wyraźną ciekawością.
–
Wiedziałeś, że za tobą jadę? – zapytałam, próbując zabrzmieć normalnie i bez
emocji.
Adam
zaczesał przydługie włosy, które opadały mu na oczy i zrobił w moją stronę
kilka kroków. Dzieliły nas teraz dwa zaniedbane nagrobki.
–
Wiedziałem – odrzekł, nie spuszczając ze mnie oczu.
W
tamtej chwili mocny podmuch wiatru porwał mój luźno przewieszony przez szyję
czerwony szalik. Oboje powiedliśmy za nim wzrokiem. Szalik, niczym czerwona
wstęga, fruwał w powietrzu, jakby utkano go z piór. Jego szalony taniec na
wietrze zatrzymał niski konar rozłożystego kasztanowca. Adam podszedł do drzewa
i jednym zwinnym susem doskoczył do uciekiniera i zerwał go z gałęzi. Wyciągnął
w moją stronę dłoń. Nie ruszył się z miejsca, tylko czekał, aż to ja do niego
przyjdę.
Nie
miałam czasu zastanawiać się, co oznaczał ten gest. Pokonałam dzielącą nas
odległość, odebrałam szal i schowałam go do torby.
Czekałam.
Czekałam na to, aż Adam zapyta, dlaczego go śledziłam, czego od niego chciałam
i po co te wszystkie podchody, ale się nie doczekałam. Chłopak wsunął ręce do
kieszeni kurtki i szurając butami w stosie liści, ruszył przed siebie. Zanim
zdołałam choćby się poruszyć, Adam odwrócił się i zapytał:
–
Idziesz?
Skinęłam
zaskoczona głową i podreptałam za nim.
❤❤❤
OdpowiedzUsuńAgato to będzie bestseller jak nic... chciałabym już móc przytulić Adama 💖
OdpowiedzUsuńJejkuu dajcie całość *.* Nie mogę się doczekać :D
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCudowne! Chcę przeczytać całość! To na 100% będzie bestseller!❤❤
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJuż uwielbiam tego chłopaka! Nie mogę się doczekać tej powieści! :) Miłego wieczoru.
OdpowiedzUsuńPani Agato. Adam przeczytany, ale to nie może się tak skończyć, muszę być dalsze losy. Umieram z ciekawości co dalej????
OdpowiedzUsuń