wtorek, 5 listopada 2019

DAWNO, DAWNO TEMU...rozdział 3



3.
– Jak tam Paweł? Bardzo się wściekał? – uśmiechnęłam się pod nosem, przypominając sobie minę mojego zbulwersowanego brata.
Sara parsknęła, ledwo utrzymując w ustach kawę, której wzięła spory łyk. Pokręciła głową.
– Nie, ale muszę przyznać, że uwielbiam te wasze awantury – powiedziała z uśmiechem – I uwielbiam ten jego święcie oburzony wyraz twarzy – dodała z kolejnym parsknięciem – Boże, jak ja go kocham – westchnęła z rozrzewnieniem, a jej wzrok się rozmył.

– Weź, bo mnie zaraz zemdli – Wywróciłam oczami, ale rzeczywiście zrobiło mi się jakoś niedobrze.
Od śniadania było mi na żołądku ciężko, dlatego zamiast kawy, zamówiłam sobie zieloną herbatę, ale ta niewiele pomogła. Od ponad miesiąca bardzo często czułam się kiepsko. Miałam mało energii, szybko zasypiałam. Albo byłam przemęczona pracą i studiami, albo…albo jestem na coś chora. Ta myśl od jakiegoś czasu kwitła w mojej głowie i nie mogła z niej wyjść. Tym bardziej, że moja koleżanka z roku niedawno poinformowała na Facebooku, że zaatakował ją złośliwy glejak mózgu i prosi o wsparcie na kosztowne leczenie w Wiedniu. Byłam tą wiadomością zszokowana i oczywiście dołożyłam cegiełkę do jej zbiórki. Młodość niczego nie gwarantowała.
Bałam się. Bardzo się bałam, że to coś poważnego, dlatego odkładałam wizytę u lekarza, bo niewiedza pozostawiała nadzieję. To było z mojej strony głupie, ale tak działał mój mechanizm obronny.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Sara.
Musiała zauważyć moją nagłą zmianę nastroju. No i moją minę.
– Tak. Musiałam coś zjeść – powiedziałam i próbowałam się uśmiechnąć, ale nie dałam rady.
Zamiast tego zerwałam się z krzesła i pognałam do łazienki. Nie minęły dwie sekundy, a moim ciałem wstrząsnęły torsje. Zwymiotowałam całe śniadanie, które zjadłam u Marcina. Z sernikiem na czele.
Podniosłam się z kolan i wyprostowałam przed lustrem, żeby papierem toaletowym wytrzeć ślady po rozmazanym tuszu. Opłukałam usta, a potem zaaplikowałam matową pomadkę. Mdłości zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Musiałam się przejeść. Ten cholerny sernik. Po co się tak obżerałam, zrugałam się w myślach.
Gdy wróciłam do Sary, ta zmierzyła mnie zaniepokojonym spojrzeniem.
– Co się stało?
– Nic. Objadłam się sernikiem mamy Marcina. Był pyszny i aż go szkoda – powiedziałam, masując się po brzuchu.
Sara nie odzywała się, tylko wciąż na mnie patrzyła.
– Co? – burknęłam.
– Robiłaś sobie test ciążowy? – zapytała.
Na sekundę zastygłam, ale zaraz oprzytomniałam i prychnęłam głośno.
– Jesteśmy z Marcinem tak obwarowani, że nie ma na to szans. Gumki i tabletki. Poza tym, tydzień temu skończył mi się okres – wyjaśniłam rozbawiona tym pomysłem.
Co prawda był o wiele skromniejszy, niż zazwyczaj, ale to pewnie wynik przemęczenia i zmiany tabletek antykoncepcyjnych.
– Często ci się to zdarza? – drążyła.
– Czy nigdy nie zdarzyło ci się wymiotować z przejedzenia?
Sara zmarszczyła ze zdziwienia brwi.
– Rzygać z przejedzenia? Nie, nigdy. Czy ty chorujesz na bulimię? – zapytała zupełnie poważnie.
Wiem, że się o mnie martwiła i z całych sił próbowałam zachować powagę, ale poległam. Znowu się rozesmiałam, zakrywając dłonią usta. Sara zrobiła się ostatnio taka poważna. To na pewno wpływ mojego sztywnego brata, pomyślałam.
– Żartuję, wariatko – powiedziałam – Złapałam jakieś paskudztwo. W trasie jedliśmy hamburgery i po nich dostałam jakiegoś zatrucia, ale nic mi nie jest.
Powiedziałam to z takim przekonaniem, że sama zaczynałam w to wierzyć. Nic mi nie jest. Nie jestem poważnie chora. Marcin nie będzie musiał się o mnie martwić. Nie będę musiała go zostawiać, żeby nie patrzył na mnie, gdy będę umierać…Tak. Moje myśli zabierały mnie czasami aż tak daleko. Nienawidziłam ich za to.
Postanowiłam, że musze się dowiedzieć. Jak wrócimy, zrobię sobie podstawowe badania. Dowiem się, co mi jest. Najpewniej to tylko przesilenie wiosenne, a ja wcale nie umieram.
Już w lepszym humorze pociągnęłam Sarę za język o jej nową pracę i obronę pracy magisterskiej. Wszystko w jej życiu układało się idealnie i cieszyłam się jej szczęściem. Pasowali z Pawłem do siebie, jak dwie połówki jabłka…takiego ekologicznego, nieidealnie okrągłego i nieidealnie gładkiego, ale jednak.
Wyszłyśmy na zewnątrz. Wyciągnęłam telefon i wysłałam szybkiego SMS-a do Marcina, informując go, że jestem już gotowa i może po mnie przyjechać.
Słońce przyjemnie grzało, a temperatura oscylowała wokół dwudziestu stopni. Zrzuciłam dżinsowa kurtkę i wystawiłam twarz do słońca.
– Uwielbiam maj – westchnęłam.
– Ja też – potwierdziła Sara i poszła w moje ślady, zsuwając z ramion ciepły sweter – Jedziecie do Olka?
Taki był plan. Marcin umówił się z nim na popołudnie. Sara miała z nim regularny kontakt, bo Olek i Paula mieszkali we Wrocławiu. Czasami zazdrościłam im tego, że są tam wszyscy razem, ale staraliśmy się z Marcinem jak najczęściej ich wszystkich odwiedzać.
– Boże, co za bromans z tymi kolesiami – uśmiechnęła się Sara – Nic dziwnego, że babcia Olka myślała, że tych dwóch jest parą – dodała, a ja roześmiałam się w głos.
– To było epickie. Uwielbiam tę kobietę – powiedziałam szczerze – Wychodzę od niej nie dość, że najedzona do stanu śpiączki spożywczej, to jeszcze brzuch mnie boli od śmiechu.
– Co ty tak o tym jedzeniu cały czas? – zauważyła. – W ogóle to schudłaś, wiesz? – dodała, przypatrując mi się uważnie. – Na pewno nic ci nie jest?
– Nie…chyba nie – wydukałam zbita z tropu.
Nie chciałam nikogo niepokoić swoimi podejrzeniami, ale Sara mnie podeszła znienacka i nie byłam w stanie na czas powstrzymać mojego wyrazu twarzy. Poza tym, była moją najlepszą przyjaciółką. Komu innemu miałabym się zwierzyć z problemów?
– Mów! – nakazała, chwytając mnie za ramię.
– To pewnie nic, ale od pewnego czasu czuję się senna i ogólnie przemęczona – westchnęłam – I do tego te wymioty. To nie był pierwszy raz.
– Byłaś z tym u lekarza? – zapytała rzeczowo.
Zaprzeczyłam delikatnym ruchem głowy.
– Mila! – syknęła.
– Marcin wie? – zapytała i zaraz dodała: – Nie, no skąd. Na pewno nic nie wie – powiedziała do siebie.
W tym samym momencie go zobaczyłam. Zmierzał w naszą stronę dziarskim, sprężystym krokiem. Lekko zblazowany, wyluzowany, ale z powagą wymalowaną na twarzy. Wysoki, napakowany, seksowny i mój. Tylko mój. Na jego widok wszystko się we mnie budziło. Jakby to on przynosił wiosnę, niezależnie od pory roku. I tak było za każdym razem. Nie. Nigdy nie mogłabym od niego odejść. Nawet jakbym miała umrzeć.
– Wiem – dodałam pospiesznie – Zamierzam się zapisać zaraz po powrocie.
– Obiecaj, że to zrobisz – dodała cicho, bo Marcin był już blisko.
– Obiecuję.
Mówiłam prawdę. Nie mogłam tego odkładać. Może to nic groźnego, a nawet jeśli, to każdy kolejny dzień odsuwał szanse na wyleczenie.
– Gotowa? – zapytał Marcin, chwytając mnie za dłoń.
– Na spotkanie z babcią Olka? Zawsze – wyszczerzyłam się.
Marcin uśmiechnął się tym swoim zawadiackim uśmiechem i zwrócił się do Sary.
– Twój stary nie gnębił cię za to, że oddałaś nam kartę do pokoju schadz…to znaczy do waszego pokoju?
Sara machnęła ręką w powietrzu.
– Coś tam poplumkał, ale znasz go. To człowiek o wielkim sercu i twój wielki fan – powiedziała to z pełną powagą.
– Wiem. Od samego początku mnie uwielbiał. Trudno mu się dziwić – odparł w tym samym tonie Marcin.
Tak naprawdę Paweł szanował Marcina. Może ich początki nie były idealne, ale z czasem mój brat przekonał się do niego, bo Marcin był dla mnie dobry, a Paweł to widział.
Pamiętałam naszą drugą nieoficjalną randkę. Upał był niemiłosierny, ledwie dało się oddychać i żyć. Od poprzedniego spotkania z Marcinem nie mogłam przestać o nim myśleć. Nawet mi się śnił. Próbowałam zająć sobie czymś czas i myśli. Chciałam poszukać jakiejś pracy na wakacje. W naszym mieście zakrawało to na cud, ale Kaśka, moja koleżanka ze szkoły podpowiedziała mi, że jej sąsiedzi mają plantację malin i że pierwsze zbiory już na dniach. Płacą dobrze i od ręki, a że hajs nigdy się mnie nie trzymał, ta propozycja wydała mi się zachęcająca.
W umówiony dzień wraz z Kaśką wyruszyłyśmy na plantację malin, która znajdowała się jakieś piętnaście kilometrów od naszego miasta. Podwiózł nas jej tato, ale powrót musiałyśmy wykombinować sobie same. Miałam nadzieję, że Paweł będzie mógł mnie odebrać.
Po czterech godzinach na skwarze, omal nie padłam z wycieńczenia. Dostałam poparzenia na ramionach i twarzy i zarobiłam całe… siedemdziesiąt złotych. Krwawe pieniądze, jakby mnie ktoś zapytał.
Próbowałam się skontaktować z Pawłem, ale ten nie odbierał, a tato i mama byli w pracy. Znalazłyśmy się z Kaśką w nieciekawej sytuacji, ale wtedy na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się imię Marcina. Serce zatłukło mi się w piersi, jakby zwariowało. Odczekałam dwa dzwonki i odebrałam.
– Hej – usłyszałam jego gardłowy, niski głos i po moich plecach przebiegł dreszcz.
– Hej – odparłam, przystając w cieniu starej jabłoni, która rosła na skraju plantacji.
Oparłam się o konar i zamknęłam oczy, starając się nie podrażnić sobie spieczonych ramion.
– Co słychać? – zapytał.
Opowiedziałam mu o moim durnym pomyśle na zarobek i o tym, w jakim jestem teraz stanie i położeniu. Marcin zapytał, gdzie dokładnie jestem i zapewnił, że będzie za kilkanaście minut i mnie uratuje. Tak się wyraził. Coś w moim sercu zmiękło.
Usiadłyśmy z Kaśką na trawie przy głównej drodze i czekałyśmy. Po dziesięciu minutach zahamował na żwirowym podjeździe.
– To on? – zagadnęła Kaśka i poprawiła bluzkę, która się jej przekrzywiła.
– Tak – szepnęłam i wyszłam mu na spotkanie.
Z jakiegoś powodu nie przejmowałam się wyglądem. Miałam pewność, że Marcinowi nie będzie przeszkadzał umazany malinami podkoszulek i moje zaczerwienione od słońca policzki. Zaskoczył mnie delikatnym całusem w usta. To rozpędziło moje serce do takiej prędkości, że trudno mi było złapać oddech. Zanim zdołałam się odezwać, wręczył mi zimną butelkę coli. Taką samą rzucił w stronę Kaśki, która chwyciła napój i przyssała się do niego łapczywie, zapominając o naszej obecności.
I dobrze.
– Dzięki, że przyjechałeś – zdołałam się wreszcie odezwać.
– Chyba w ostatniej chwili – odparł dotykając wierzchem dłoni mój policzek, a potem muskając palcem moje ramię – Nie wygląda to dobrze – dodał z troską.
Jego dotyk był delikatny i chłodny od zmrożonej butelki.
– To była głupota – odchrząknęłam – Za gorąco dziś na taką pracę – odkręciłam butelkę i wzięłam spory łyk.
Zimna cola smakowała, jak niebo.
– Jedziemy? – zapytał.
– Tak. – Otarłam usta, chwyciłam plecak i poszłyśmy za Marcinem do jego hondy.
Usiadłam z przodu i delektowałam się pędem wiatru za oknem. W pewnym momencie odwróciłam się w stronę mojego wybawcy, a on posłał mi tajemniczy uśmiech. Boże, co on w sobie takiego miał, że chciało się go odkrywać kawałek po kawałku. Na ustach cały czas czułam jego delikatny pocałunek.
Podwieźliśmy Kaśkę, która na do widzenia puściła do mnie oko i wykrzywiła usta w coś na kształt uśmiechu Kota z Cheshire. Wybałuszyłam na nią oczy, żeby szybciej spadała i zwróciłam się twarzą do Marcina.
– Nie oderwałam cię od czegoś ważnego? – zapytałam.
– Nie – odparł od razu i nachylił się nad moim ramieniem – Trzeba to posmarować aloesem, albo panthenolem. Masz coś takiego w domu?
– Chyba nie – obróciłam się, żeby zerknąć na swoje ramię.
Naprawdę było spieczone. Miałam raczej ciemniejszą karnację, ale to mnie nie chroniło przed poparzeniami słonecznymi.
Marcin ruszył spod domu Kaśki i po kilku minutach zatrzymał się na miejskim deptaku.
– Nie wychodź na słońce, zaraz wracam – oświadczył i wyskoczył z auta.
Patrzyłam, jak znika pomiędzy budynkami, żeby po dwóch minutach wrócić z małą reklamówką w ręce. Gdy wsiadł, wręczył mi pakunek. To był panthenol i żel aloesowy.
– Nie trzeba było…oddam ci kasę – zaczęłam trochę zmieszana, ale jednocześnie wzruszona jego inicjatywą.
– Nie. To nic – zapewnił z uśmiechem i ruszył z kopyta.
Przez całą drogę milczeliśmy, jakby coś się miedzy nami zmieniło. Coś przeskoczyło na inne tory i pędziło na złamanie karku. Czułam to w kościach, ale przede wszystkim w sercu, które cały czas waliło w mojej piersi, jak szalone.
Marcin zaparkował przed blokiem na jednym z osiedli, które nigdy nie cieszyło się w naszym mieście dobrą sławą. Nie zwracałam jednak na to uwagi, bo nie zamierzałam oceniać tego, gdzie i jak mieszkał Marcin. Interesował mnie tylko on sam.
Wysiedliśmy z samochodu. Gdy liznęły mnie promienie słoneczne, natychmiast poczułam piekący ból na ramionach. W okolicy było mnóstwo drzew, ale wolne miejsce parkingowe znajdowało się na osłonecznionym terenie.
– Boli? – zauważył moją minę Marcin.
– Trochę.
– Tu mieszkam – wyjaśnił – Wejdźmy na górę, to ci to posmaruję – chwycił mnie delikatnie za rękę i poprowadził do klatki schodowej.
Chłód zamkniętego pomieszczenia i dotyk szorstkiej dłoni Marcina sprawiły, że od razu poczułam się lepiej. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami na trzecim piętrze. Marcin wyciągnął z kieszeni klucze i otworzył drzwi, a potem zaprosił mnie do środka.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że jego rodzina żyje skromnie. Nie biednie, ale nie było tu luksusów. Boazeria, klepka na podłodze i dość stare meblościanki w pokoju gościnnym, gdzie chłopak mnie zaprosił. Rozejrzałam się dookoła, ciekawa miejsca, w którym dorastał. Uśmiechnęłam się na widok ramki ze zdjęciem, na której szczerzyło się dwóch chłopców w wieku około dziewięciu, dziesięciu lat. Jeden z nich miał ciemne włosy i śniadą cerę, drugi był ciemnym blondynem i miał szarozielone oczy. Obaj chłopcy mieli ładne, proste nosy. Dla jednego z nich to wkrótce miało się zmienić, pomyślałam z czułym rozbawieniem.
 Nie wiedziałam, że Marcin ma rodzeństwo. Od pierwszego wejrzenia postrzegałam go, jako jedynaka. Chyba dlatego, że miał taki silny charakter.
– Twój brat? – zapytałam, gdy przystanął obok mnie.
– Tak. Tymon – powiedział przy mojej szyi.
Zadrżałam, gdy poczułam na karku jego oddech. Oblizałam spierzchnięte usta, co przykuło spojrzenie Marcina. Nachylił się nade mną i pocałował mnie. Tym razem śmielej i z pasją. Z wrażenia zamknęłam oczy i chyba jęknęłam, bo Marcin uśmiechnął się podczas pocałunku.
– Twoje ramiona – powiedział, odrywając się od moich ust i odchrząkując, żeby odgonić chrypkę.
Popatrzyłam na niego zamglonym wzrokiem, nie rozumiejąc, co do mnie mówi. Jakie ramiona?
Marcin zaśmiał się, co wydało mi się najseksowniejszym dźwiękiem na świecie. Chryste, chyba mi kompletnie odwaliło.
– Chodź – pociągnął mnie za rękę i usadowił na kanapie, a potem odsunął delikatnie ramiączko koszulki.
Poddałam się jego zabiegom bez żadnego sprzeciwu, bo był taki zdeterminowany, a przy tym męski i delikatny.
Czekałam i czekałam, aż coś zacznie się dziać, ale on tylko się mi przyglądał.
– Jesteś taka piękna – powiedział cicho i zabrzmiało to tak, jakby ta nieupilnowana myśl wyrwała się z jego głowy wbrew woli.
Zaniemówiłam. Wyglądałam, jak spieczona na raka kupka nieszczęścia, a on mówi mi takie rzeczy. Chyba się w nim w tej chwili zakochałam. Jego oczy wyglądały, jak wzburzony ocean. Zielony T-shirt, który miał na sobie podkreślał ten niesamowity kolor. Podniósł wzrok i przeszyliśmy się nawzajem spojrzeniami. Głęboko, do samego dna. Ja zobaczyłam jego, a on zobaczył mnie. Nie chodziło tylko o pociąg fizyczny. Wiedziałam to. Czułam to. On chyba też, bo wyglądał tak, jakby widział mnie po raz pierwszy.
Po chwili spuścił wzrok i skupił się na moich ramionach. Posmarował jedno ramię pianką, a drugie aloesem i kazał powiedzieć, który preparat przyniósł ulgę. Zdecydowanie był to aloes. Niemal całkowicie uśmierzył ból. Marcin wytarł piankę z jednego ramienia i zaaplikował na nie żel.
– Dzięki – powiedziałam, gdy skończył.
– Spoko.
– Nie, serio. Za wszystko. Za to, że mnie odebrałeś i za to, że się mną zaopiekowałeś – kontynuowałam, zdenerwowana.
Nie wiem dlaczego, ale zaczynałam się przy nim stresować. Jak nigdy przy nikim. Było w nim coś, co mnie onieśmielało i jednocześnie prowokowało.
– Jak mógłbym tego nie zrobić? – zapytał szczerze – Odkąd cię poznałem… – westchnął głośno – Tutaj – wskazał na czoło – Mam tylko ciebie.
Mocne szarpnięcie rozbudziło mnie z tych romantycznych wspomnień. Jakiś pies przeciął nam drogę i Marcin w ostatniej chwili zdołał go wyminąć.
– Kurwa! – syknął głośno.
  Spokojnie – położyłam rękę na jego udzie.
– Wyskoczył znikąd – powiedział.
– To pies. One zawsze wyskakują znikąd – powiedziałam z rozbawieniem.
Chwilę później byliśmy już przed domem babci Olka. Uśmiechałam się na widok tego małego domu z czerwonej cegły. Uwielbiałam Olka, panią Gienię i Paulę.
Wysiedliśmy z samochodu, a w oknie natychmiast podniosła się firanka.
– Gienia już włączyła monitoring – zażartował Marcin.
– Biedny ten, któremu przyszłoby na myśl, żeby zasadzić się na jej rentę – dodałam i posłałam Marcinowi szeroki uśmiech.

3 komentarze: