poniedziałek, 26 kwietnia 2021

POZA DZIEŃ I POZA CZAS rozdział 1

 


Było gorąco i parno, na czole czułam już kropelki potu. W lesie mimo cienia panowała duchota, ale świergot ptaków i szelest liści przyjemnie odcinały mnie od świata i nawet ten upał nie był aż tak dokuczliwy.

Odchyliłam gałąź jarzębiny, żeby przedostać się na ścieżkę, ale musiałam się zatrzymać, bo zaczepiłam o coś nogawką spodni. Syknęłam z bólu, gdy próbowałam wyszarpnąć nogę z plątaniny kłujących gałązek. Jedna z nich podrapała mi kostkę. Po chwili udało mi się wyplątać z tych chaszczy i znalazłam się na wydeptanej dróżce.

Podwinęłam nogawkę i znalazłam na kostce kilka delikatnych ranek. To nic, pomyślałam. Nie pierwsze i nie ostatnie.

Ruszyłam wzdłuż leśnej drogi. Aparat na szyi wydawał mi się wyjątkowo ciężki, a pasek wrzynał się w delikatną skórę karku. Ściągnęłam go i zarzuciłam sobie na ramię. Dobrze, że do celu miałam jeszcze tylko dwie minuty drogi. Już widziałam pierwszy zarys pomników i krzyży. Słońce było w zenicie. Promienie prześwitywały przez liście i gałęzie, spowijając las ciepłą poświatą. Idealna sceneria do ustrzelenia kilku ciekawych zdjęć.

Do cmentarza prowadziła stara, zardzewiała brama przymocowana do dwóch kamiennych cokołów. Jej skrzydła tak zarosły trawą, że aby dostać się na teren cmentarza, trzeba było się na nią wspiąć i po prostu przez nią przeskoczyć. Jeszcze kilka lat temu zbierały się tu miejscowe dzieciaki, żeby się napić albo zapalić zioło, zostawiając po sobie wysypisko śmieci. Proboszcz parafii wraz z jednym z pracowników muzeum regionalnego zastrzegli, że cmentarza będzie strzegła policja i jeśli kogoś przyłapie na szwendaniu się w okolicy, stróże prawa poczęstują go wysokim mandatem, a poza tym delikwent będzie zobowiązany do posprzątania całego terenu. I najważniejsze i najstraszniejsze jednocześnie – jak podkreślił proboszcz – personalia tej osoby zostaną ujawnione z ambony podczas niedzielnej mszy świętej.

Za każdym razem, gdy przypominam sobie ton głosu proboszcza, który obwieszcza tę wesołą nowinę, dostaję ataku śmiechu. Był przy tym tak poważny, jak wtedy, gdy straszył ogniem piekielnym za grzechy śmiertelne. Niestety, nawet jego groźby nie były wystraczająco skuteczne, żeby trzymać rozochocone dzieciaki z dala od tego miejsca. To pomysł pana Tomka, dyrektora muzeum, pomógł w pozbyciu się ich na dobre z tego dziewiętnastowiecznego zabytkowego cmentarza. Pan Tomek puścił plotkę, że niektóre groby zapadają się już ze starości i w każdej chwili można znaleźć się na szczątkach jakiegoś bogatego chłopa czy jego szanownej małżonki. Dodał też, że wielu z dawnych mieszkańców umarło na hiszpankę, która przeszła przez te tereny na początku dwudziestego wieku.

Ta ostatnia informacja okazała się najskuteczniejszym straszakiem, bo odkąd rozeszła się po wsi, nikt nie odważył się tu imprezować. Miałam to miejsce tylko dla siebie, tak jak kiedyś, gdy byłam małym dzieckiem i rozpoczęłam poszukiwania cmentarnego kwiatu.

Przeskoczyłam przez metalową furtkę i usiadłam na trawie obok omszałego pomnika pułkownika Jeremiego Jastrzębskiego zmarłego w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku. Cześć i chwała jego pamięci.

– Gorąco dziś, panie pułkowniku – powiedziałam, przymocowując obiektyw do korpusu. – Jak pan myśli, doczekamy się deszczu? – dodałam, celując obiektywem na pobliski zagajnik. – Też uważam, że nie – mruknęłam z okiem przy wizjerze.

Lubiłam do nich mówić. W zasadzie to lubiłam mówić do siebie, udając, że rozmawiam z mieszkańcami cmentarza. Zastanawiam się, kim byli i jak wyglądało ich życie. Gdy byłam mała, wyobrażałam sobie, że są tu ze mną i mnie słyszą. Znałam ten cmentarz jak własną kieszeń. Każdy pomnik, każdy dołek i każde pękniecie na kamieniu. Krzyży już nie było, rozprawił się z nimi czas, bo większość wykonano z drewniana. Pozostawały stare kamienne pomniki i tablice pamiątkowe. Wiele grobów, które były tylko przysypane ziemią, już zniknęło. Porosły je trawa i pnącza. Jeden z nich znajdował się na małym pagórku i odkryłam go dzięki metalowemu krzyżowi, który wystawał z trawy. Niemal wrósł w glebę. Było w tym coś pocieszającego. Złączenie się z naturą na wieczność. Stanie się częścią roślinności i pokarmem dla innych żywych stworzeń. Nie odchodzimy na wieczność i całkowicie, tylko stajemy się częścią czegoś innego. Cykl życia.

Usłyszałam szelest przede mną i zamarłam w bezruchu. Na skraju cmentarza pojawiła się łania. Piękna, smukła i majestatyczna. Powoli, nie robiąc gwałtownych ruchów, podniosłam do góry aparat i nakierowałam na nią obiektyw. Łania jeszcze nie zarejestrowała mojej obecności, więc nacisnęłam spust aparatu. Raz, drugi, trzeci. Słońce padało na jej zad, w tle majaczył popękany nagrobek.

 Uśmiechnęłam się do siebie, bo wyczułam, że któreś z tych zdjęć na pewno nada się na konkurs fotograficzny organizowany przez „National Geographic”.

W pewnym momencie zwierzę podniosło głowę i zastrzygło uszami. Znieruchomiałam. Nie śmiałam nawet odgonić komara, który robił rundkę wokół mojej głowy. Nagle łania spojrzała wprost na mnie. Nie wiem, czy rzeczywiście skupiła na mnie spojrzenie wielkich brązowych oczu, czy tylko patrzyła w miejsce, w którym stałam. Nie wyglądała przy tym na wystraszoną. Powoli podniosłam aparat do góry, żeby uchwycić tę łagodność w jej oczach. Cyk. Udało się. I jeszcze raz pod lekko zmienionym kątem. Cyk. Cyk.

Łania wróciła do konsumowania trawy, jakby wiedziała, że skończyłam i nie musi mi już pozować. Chwilę się jej przyglądałam i wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Jak się tu dostała? Przecież cały teren cmentarza jest okolony ogrodzeniem. Zbyt wysokim, żeby łania mogła go tak po prostu przeskoczyć. Zanim zdołałam się dobrze nad tym zastanowić, zwierzę czmychnęło na drugi koniec cmentarza, znikając mi z oczu.

– Pewnie w ogrodzeniu jest jakaś przerwa – powiedziałam na głos. – Tak. – Skinęłam głową, bo nie było innej możliwości.

Wyciągnęłam z plecaka butelkę wody i opróżniłam ją do połowy. Było mi gorąco, ale chciałam tu jeszcze zostać. Czułam tu spokój, jakiego nie mogłam zaznać w żadnym innym miejscu na świecie. Ułożyłam się na trawie i wycelowałam obiektyw w niebo. Ustawiłam ostrość i wypatrywałam jakiejś ciekawej chmury albo ptaka. Po minucie się doczekałam, bo po niebie szybował bocian. Było ich w okolicy sporo. Jedna parka uwiła sobie nawet gniazdo na nieczynnym słupie telegraficznym obok ambony myśliwskiej. Czasami chodziłam je tam podglądać, a z ambony miałam na nie idealny widok.

Poczułam się senna. Miałam ochotę się zdrzemnąć, ale wolałam nie ryzykować. Przy ostatnim takim pomyśle skończyło się pogryzieniem przez mrówki. Powinnam była zabrać ze sobą koc, ale zapomniałam.

Wstałam i zaczęłam przechadzać się po cmentarzu, omijając miejsca, w których spoczywały doczesne szczątki dawnych mieszkańców wsi. Zaprzestano chowania tu zmarłych w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Cmentarz rzeczywiście się zapadał, bo w tym miejscu rzeka podtapiała grunt. Niejednokrotnie zdarzało się, że z powstałych wyrw wypływały trumny. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym  doszło tu do największej powodzi, która prawie całkowicie zniszczyła cmentarz. Wtedy zaprzestano tu nowych pochówków, a miejsce zamknięto. W połowie dwudziestego wieku cmentarz uznano za zabytek. Wtedy też rzeka niemal w całości wyschła.

Stanęłam na małym wzgórzu, na którym znajdował się niewielki grobowiec dziedzica ziemskiego, Jeremiego Alojzego Kruszewskiego i jego rodziny, żony Marii Anastazji i dwóch synów, Adama i Jeremiego. Niech spoczywają w pokoju. Jako jeden z nielicznych posiadał marmurowy pomnik i strzegącą go kamienną figurę płaczącego anioła. Twarz skrzydlatej postaci straciła nos, a jej rysy zatarły się, ale wciąż mnie fascynowała. Tak jak tamtego dnia, gdy postawiłam tu stopę po raz pierwszy. Miałam pięć lat, żałobę w sercu i pustkę w duszy. Niczego poza tymi uczuciami we mnie nie było. Może poza pragnieniem znalezienia cmentarnego kwiatu.

– Ale przejrzyste niebo. Ani jednej chmurki – zwróciłam się do rodziny Kruszewskich. – Piękny macie dzisiaj widok na polanę – dodałam, ocierając pot z czoła.

Na pagórku brakowało cienia, dlatego szybko skryłam się pod drzewkiem jarzębiny, która zasiała się przy grobie młodej Jagienki Chrobotowej, córki bogatego chłopa. Pozostał po niej kamienny nagrobek i jakieś nieczytelne epitafium. Z krzyża odłamało się jedno ramię. Dzięki panu Tomaszowi udało mi się dotrzeć do niektórych informacji dotyczących spoczywających tu mieszkańców. Według księgi parafialnej Jagienka zmarła na zapalenie płuc.

Ponownie wyciągnęłam butelkę wody i wzięłam spory łyk. Gdy się trochę schłodziłam, ruszyłam w stronę cmentarnej kaplicy, niewielkiego murowanego budynku, z którego dawno zeszła już farba. Mogłam się tylko domyślić, że kiedyś kaplica była biała. Wejścia do środka strzegła żelazna brama, która wychodziła z zawiasów. Pomieszczenie miało jakieś siedem metrów kwadratowych i spowijał je mrok. Chłód tego miejsca przyniósł mi ulgę. Kapliczka była pusta. Gdy jeszcze bunkrowali się tu licealiści, po każdej imprezie walały się tu butelki, puszki, pety i opakowania po chipsach. Odkąd się ich na dobre pozbyliśmy, stało się to moim ulubionym miejscem na cmentarzu.

Gdy byłam dzieckiem, bawiłam się tu w dom. W mojej wyobraźni miałam dużą rodzinę. Należeli do niej wszyscy mieszkańcy cmentarza. Odwiedzali mnie i razem spędzaliśmy czas na różnych „domowych” obowiązkach.

Podeszłam do świetlika w ścianie i wyjrzałam przez niego na zewnątrz. Okienko było skierowane na las, ale widok przesłaniał krzak bzu. Gdy zakwitał, cała kaplica tonęła w jego odurzającym zapachu.

Kochałam wiosnę. Cmentarz wyglądał przepięknie o tej porze roku. Kwitł dziki łubin, bławaty i kaszki. Dzika jabłoń na skraju ogrodzenia obsypywała się białymi kwiatami. Od zapachu jaśminu kręciło się w głowie, a różnobarwne kolory zapierały dech w piersiach.

Uśmiechnęłam się do siebie, wychodząc z kaplicy. Najchętniej spędziłabym tu cały dzień, ale musiałam wracać. Babcia czekała na zakupy, które obiecałam jej zrobić w mieście. Musiałam się też dopytać o dyżury w lecznicy dla zwierząt. Byłam w połowie studiów weterynaryjnych i udało mi się znaleźć pracę w klinice w miasteczku.

Założyłam plecak, a aparat schowałam do pokrowca. Przeskoczyłam przez ogrodzenie, uważając, aby nie uszkodzić sprzętu, na który odkładałam dobre kilka miesięcy, i ruszyłam ścieżką do auta, które zostawiłam na skraju drogi. Stara astra stała tam, gdzie ją zostawiłam. Nie powinnam się nawet kłopotać zamykaniem jej. I tak nikt by się na nią nie połasił.

Odpaliłam silnik i wycofałam na ubitą drogę, a potem po przejechaniu dwóch kilometrów wyjechałam na szosę. Po kilku minutach zaparkowałam pod jednym z dwóch supermarketów w miasteczku, które liczyło jakieś pięć tysięcy mieszkańców. Wszyscy się tu znali. Nie zawsze oznaczało to coś pozytywnego, ale po tylu latach zdążyłam się już przyzwyczaić.

Wyskoczyłam z samochodu, żałując, że droga trwała tak krótko. Co prawda moje auto nie miało klimatyzacji, ale opuszczone szyby spełniały swoją funkcję. Dochodziła trzynasta, słońce niemiłosiernie grzało, co bardziej dało się odczuć w miejscach, w których było więcej betonu niż zieleni. Takich jak ten miejski skwer, na którym się zatrzymałam.

Dlatego wolałam wieś. Tam nigdy nie brakowało cienia i chłodu.

– Tonia! – usłyszałam, gdy tylko chwyciłam za koszyk i chciałam zanurkować pomiędzy sklepowe półki.

Sołtysowa. Unikałam jej od kilku dni. Kobieta wpadła na genialny pomysł, aby zatrudnić mnie w roli fotografa na wesele swojej siostrzenicy. Wesela, chrzciny i komunie były ostatnimi miejscami, w których chciałam szlifować swoje umiejętności. Na myśl o spoconych pijanych wujkach i głupich zabawach oczepinowych dostawałam ataku paniki.

– Dzień dobry – odwróciłam się do niej niepewnie, pakując do koszyka makaron, który zdjęłam z półki.

– I jak tam? Widzimy się na weselu Kasi? – zapytała, stając naprzeciwko mnie z dłońmi założonymi na obfitych piersiach.

– Pani Wiesiu, bardzo bym chciała, ale chyba nie pozwoli mi na to praca. Potrzebują mnie w klinice. – Uśmiechnęłam się przepraszająco i chwyciłam opakowanie mąki.

– Na pewno nie da się tego przełożyć? Dobrze bym zapłaciła – zaznaczyła.

– Na pewno. Już pytałam. Nie dam rady. – Wzruszyłam bezradnie ramionami.

Sołtysowa ewidentnie zmarkotniała i nawet zrobiło mi się jej szkoda, ale trzymałam się swojego postanowienia. Nie znosiłam tego typu imprez, nie chodziłam na nie, nawet jeśli rzeczywiście miałabym na tym dobrze zarobić.

Na osłodę dodałam:

– Może zechcą sesję w plenerze w późniejszym terminie? Jakby się zdecydowali, to na pewno uzgodnilibyśmy jakiś dogodny termin.

Sołtysowa skinęła głową.

– Dobra. Na pewno się zgodzą. – Uśmiechnęła się.

– W takim razie czekam na informację. – Odetchnęłam z ulgą.

Powiedziałam jej do widzenia, ona kazała mi pozdrowić babcię, i rozeszłyśmy się każda w swoją stronę. Uff, pomyślałam. Udało się. Odkąd po wsi rozeszła się wieść, że jedno z moich zdjęć zajęło drugie miejsce w międzynarodowym konkursie fotograficznym, nie było miesiąca, żeby ktoś nie chciał mnie zaciągnąć na wesele wnuczki czy komunię chrześnicy. Udawało mi się od tego wykręcać i miałam nadzieję, że ludzie wreszcie zrozumieją, że nie chcę się tym zajmować. Nie czułam tego. Nie lubiłam fotografować ludzi, a tym bardziej na imprezach okolicznościowych.

Skończyłam zakupy i zapakowałam wszystko w dwie duże materiałowe torby, które były tak ciężkie, że ledwie udało mi się je donieść do bagażnika.

Wsiadłam do samochodu i ruszyłam do domu. Gdy zajechałam pod mały, parterowy domek na skraju wsi, od razu poczułam przypływ sił. Mieszkałam z babcią, która mnie wychowała po tym, jak moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam niecałe sześć lat. Dziadek zmarł wkrótce po ich pogrzebie i od tamtego czasu mieszkałyśmy tylko we dwie. Żyło nam się dobrze. Kochałam ten dom otoczony ogródkiem, w którym od wczesnej wiosny kwitły kwiaty, a latem i jesienią w sadzie i warzywniaku roiło się od świeżych owoców i warzyw. Czułam się tu bezpiecznie. Wieś była moim domem i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieszkać gdziekolwiek indziej. Utwierdzałam się w tym przekonaniu, gdy jesienią wracałam na studia. Nie czułam się w mieście dobrze, mimo że tam się właśnie urodziłam i spędziłam kilka pierwszych lat swojego życia. Nie mogłam tam odpoczywać. Tylko tutaj, w tym małym domu z ogrodem byłam naprawdę szczęśliwa.

Tutaj i na starym cmentarzu.

Zastałam babcię przy sznurze na bieliznę, na którym rozwieszała pranie. Babcia od lat chorowała na artretyzm, więc starałam się ją wyręczać w cięższych pracach, ale nie zawsze mogłam, bo często nie było mnie na miejscu.

– Przecież miałam to zrobić, gdy wrócę – rzuciłam, targając torby do domu.

Była uparta, jak osioł.

– Dobra, dobra. – Machnęła na mnie ręką, jakby chciała pacnąć natrętną muchę.

Pokręciłam głową z uśmiechem i zataszczyłam zakupy do kuchni.

Dzięki drzewom za oknem w kuchni panował przyjemny chłód, który był mi w tej chwili bardzo potrzebny.

Rozpakowałam zakupy i poszłam pomóc babci z praniem.

*

Każdy ruch i każdy oddech sprawiały mi ból. W głowie kołatała tylko jedna myśl. Zaraz zginę. Od dwudziestu minut próbowałem wyważyć klapę bagażnika, ale ta ani drgnęła, i z każdą minutą czułem, jak opadam z sił. Mój bok robił się coraz bardziej wilgotny, a zapach krwi przyprawiał mnie o mdłości. Z całych sił starałem się zachować spokój, ale to było niewiarygodnie trudne. Czułem, że tylko jeden krok dzieli mnie od wpadnięcia w panikę i wtedy… wtedy będzie po mnie… O ile już nie jest.

Pot zalewał mi oczy i kark.

Ostatkiem sił zaparłem się i kopnąłem w dach bagażnika. Przez ból, który przeciął mi bok, omal nie straciłem przytomności. Gdyby tak się stało, to byłby koniec.

Samochód podskoczył na jakichś wybojach.

– Kurwa! – jęknąłem głośno, a potem się rozkaszlałem.

W ustach poczułem ten charakterystyczny słony, metaliczny smak. Nie jest dobrze. Jest bardzo źle.

– Dasz… radę – stęknąłem, żeby się zmotywować.

Jakieś kilkanaście minut temu udało mi się rozpętać ręce, co prawdopodobnie przypłaciłem zwichnięciem nadgarstka. Ale się opłacało. Czułem, że słabnę, bo straciłem dużo krwi. Nie mogłem się poddać. Nigdy się nie poddawałem. Nie zrobiłem tego kiedyś, nie poddam się i teraz. Z tą myślą po raz kolejny zacisnąłem zęby, zamachnąłem się i wymierzyłem kopniaka w klapę bagażnika. Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie sprawę, że się udało. Poczułem na twarzy chłód nocy i pędu powietrza. Podrygująca na wybojach klapa bagażnika skojarzyła mi się z chińskim wachlarzem. Drgała, jakby poruszano ją dłonią.

Odpływałem. Nie mogłem teraz stracić przytomności. Nie teraz.

Miałem mało czasu. Zaraz zauważą otwartą klapę. Było ciemno jak w dupie i tylko to mnie w tej chwili ratowało.

Skacz, pospieszyłem się w myślach, chociaż byłem pewien, że nie mam już ani grama siły na taki manewr.

Z trudem podniosłem się na rękach, ale zaraz opadłem z powrotem na podłogę bagażnika.

Dalej, poganiałem się w myślach.

Zaraz się zatrzymają i będzie po mnie. Zadrżałem ze strachu.

Wychodziłem z wielu gównianych sytuacji, może nie o takim kalibrze, ale zawsze mi się udawało. Teraz też się wygrzebię, pomyślałem z determinacją. Samochód zwolnił na wybojach i wtedy raz jeszcze podciągnąłem się na rękach. Nie zastanawiałem się długo. Chroniąc ramionami głowę, wyskoczyłem.

Uderzyłem całym ciałem o jezdnię i mimo przeszywającego bólu, natychmiast przetoczyłem się w kierunku pobocza.

W pierwszej chwili myślałem, że coś sobie złamałem, ale po szybkiej inspekcji stwierdziłem, że chyba jestem cały. Chyba, bo nie miałem czasu na rozczulaniem się nad sobą.

– Kurwa. Kurwa. Kurwa – syczałem, podnosząc się niezdarnie na rękach.

Każdy wdech bolał. Każdy wydech rozrywał mi ranę, ale musiałem się ruszyć. Spojrzałem za siebie. Światła auta znieruchomiały. Samochód zatrzymał się jakieś trzysta metrów dalej.

Podniosłem się i niemal na czworaka przeczołgałem w stronę ciemnego lasu. Dziękowałem Bogu, że nie było widać księżyca. W oddali słyszałem już kroki i podniesione głosy. Posuwałem się cały czas do przodu, byle głębiej w las. Byle dalej od drogi. Dopóki będzie ciemno, nie znajdą mnie.

Kilka razy dostałem gałęzią po twarzy, a nogi wplątały mi się w jakieś gęste krzaki, ale nie zatrzymywałem się.

Mój oddech stawał się coraz bardziej świszczący, a pot zalewał mi czoło. Kilka razy potknąłem się o jakiś korzeń, ale za każdym razem wstawałem i parłem do przodu. Jednak po przejściu kilku kolejnych metrów dopadło mnie zmęczenie, które było wynikiem zarówno doświadczeń minionych godzin, jak i ciągle krwawiącej rany pod żebrami.  

Wyprostowałem się i oparłem o jakieś drzewo. Nie mogłem teraz zemdleć. Musiałem iść, potrzebowałem tylko chwili. Tylko minuty. Wokół panowała cisza. Nie słyszałem już odgłosów z ulicy. To dobrze. To dobrze, myślałem. Nie znajdą mnie.

Adrenalina odpływała. Osunąłem się po pniu i zamknąłem oczy. Tylko na chwilę. Na sekundę. Zaraz wstanę. Ostatni raz podniosłem powieki i natrafiłem na ciemność. Nie tę leśną i nocną, tylko moją własną.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz